Król rozrywki - czyli może i większość chce takiej rozrywki, ale ja niekoniecznie



Znacie to uczucie, kiedy większości podobał się jakiś film, a Wam nie? Wszyscy po wyjściu z kina są zachwyceni, a Wy narzekacie. Trochę dziwnie, co? Ja się wtedy zastanawiam czy wszystko ze mną w porządku. No bo każdy się ekscytuje, że piękny film, że cudowna muzyka, a Ty marudzisz, że się wynudziłaś. I nie wiesz czy już stajesz się zgorzkniałym pseudo-krytykiem czy masz zachwiane poczucie estetyki lub wrażliwości. Na ten przykład „Listy do M.3” pobiły rekord widzów w kinach w Polsce, a Ty widzisz w tym tylko maszynkę do zarabiania pieniędzy, zbudowaną na nieudolnym kopiowaniu brytyjskiego pierwowzoru. „Botoks” może i podzielił widownię, ale jednak większość zapłaciła żeby to cacko zobaczyć. Teraz nawet robią z tego serial, a Tobie nawet przez myśl nie przeszło, aby wydać na to chociaż złotówkę. I przykro Ci, że prawie nikt nie widział „Kampera” albo „Ostatniej Rodziny”.


Niestety podobne odczucia towarzyszyły mi po seansie „Króla Rozrywki”. Moje koleżanki były zachwycone, a ja wynudzona. I to nie znaczy, że ktoś jest w błędzie, a ktoś zna się lepiej. Sztuka jest tak subiektywną dziedziną, że ciężko uznać kto ma rację. Ja w tej recenzji postaram się tylko przedstawić moje argumenty, które spowodowały, że wyszłam z kina niezadowolona.

Musical jest wymagającym gatunkiem, przy którym potrzeba wielkiego kunsztu reżyserskiego, aby dobrze poprowadzić historię przerywaną ciągle to śpiewem, to tańcem. Poprowadzić ją tak, by cały czas pozostawała emocjonująca i angażująca. Debiutujący Michael Gracey kompletnie nie podołał temu zadaniu. Jego film jest nijaki i nudny. Wygląda na to, że próbował inspirować się estetyką Baza Luhrmanna („Moulin Rouge!”, „Wielki Gatsby”), który w swoim kontrolowanym kiczu jest niezastąpiony - ale niestety bez powodzenia. 


Historia opowiada o narodzinach cyrku i stworzenia tego przaśnego widowiska przez niejakiego P.T. Barnuma. To postać historyczna, która rzeczywiście istniała, ale jeśli spodziewacie się filmu biograficznego to nic bardziej mylnego. Z tego obrazu wyniesiemy jedynie jakieś strzępki informacji, które raz są prawdą, a raz nie, a twórcy mieszają je jak im wygodnie, by osiągnąć zamierzony efekt. I tak Barnum staje się wręcz wzorem cnót wszelkich. To człowiek, który marzy, tworzy i łączy. A jak zdążyłam się zorientować to jego postępowanie nie było takie zero-jedynkowe. Tutaj odarto je ze wszelkich szarości. Podobno „Król rozrywki” był wymarzonym projektem Hugh Jackmana. W trakcie przygotowań do głównej roli przeczytał kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt książek o Barnumie. Pytanie tylko po co? Skoro ostatecznie postać nijak ma się do rzeczywistości?

No dobrze, pewnie powiecie, że się czepiam. Że przecież liczy się magia kina i to nie pierwszy raz kiedy film nagina rzeczywistość. Racja, ale w tym przypadku wydaje mi się, to po pierwsze trochę nieetyczne, a po drugie aż szkoda patrzeć jak spłycono tak ciekawą postać. Jednak co by nie mówić o tytułowym bohaterze to na pewno dostał on największą paletę cech, bo pozostali otrzymali zaledwie jedną lub wcale. Aktorki Michelle Williams i Rebecca Ferguson są piękne i oczywiście mają wielką klasę, ale aż boli jak ich potencjał zostaje zmarnowany. Zac Efron wypada przy Loganie bardzo blado. Hugh Jackman nie tylko przerasta go o głowę, ale przyćmiewa go też swoją charyzmą i męskością (nawet w tym opiętym kubraczku). Zaznaczyć swoją obecność na ekranie udało się młodziutkiej Zendayi, ale w sumie oprócz tego, że jest śliczna i hipnotyzująca nie mogę o jej postaci nic więcej powiedzieć.   


Piosenki są w porządku, wpadają w ucho, chociaż nie mają szansy stać się hitami na miarę utworów z „La la land” (mimo, że współtworzone przez tych samych autorów). Na układach tanecznych się nie znam, ale też nie zaobserwowałam nic nadzwyczajnego. Wręcz przeciwnie czasem aż razi kiepski montaż i przegięcie z efektami specjalnymi. Twórcy ewidentnie poszli na skróty i postanowili sklecić historię z kolejnych klisz i schematów. Mnie w tym filmie nic nie zaskoczyło, nie rozbawiło, a krew w żyłach pozostała niezmrożona. Owszem, czasem potupałam nóżką w rytm przyjemnej melodii, albo uśmiechnęłam się na widok scen rodzinnych, ale to wszystko. Szybko o tym filmie zapomnę. Bo jest nijaki i bezpłciowy, a jego bohaterowie są wydmuszkami, o których niczego się nie dowiedziałam. Szkoda, że dorosłego widza potraktowano jak dziecko, a fabułę odarto z jakiejkolwiek tajemnicy czy dwuznaczności. Na pewno wtedy byłoby ciekawiej. 

Ocena 4/10
 

3 komentarze:

  1. No i teraz mnie zastanawia czy w ogóle się na to wybrać.. "Wielki Gatsby" był dla mnie fenomenalny i miałam duże nadzieje co do tej produkcji (szczególnie z uwagi na Efrona) a tu proszę..

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że warto samemu się przekonać😉 zwłaszcza jeśli lubisz Efrona 🙂

    OdpowiedzUsuń
  3. This is an amazing piece of art and yet it is so underrated.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Filmowe migawki , Blogger