Ghost in the shell - Za mało ducha w duchu


Amerykański remake anime z 1995 roku już od początku wzbudzał wiele kontrowersji. Szczególnie było to widoczne u wiernych fanów pierwowzoru. Głosy sprzeciwu pojawiały się w sprawie obsadzenia Scarlett Johansson w głównej roli, ale wiele obaw dotyczyło także spłycenia przedstawionej historii i przesłania, które miała za sobą nieść. I tak, dla jednych ten film to sentymentalna podróż do przeszłości, a dla drugich zbezczeszczenie niepowtarzalnego dzieła. Jednak szczerze mówiąc, w przeciętnym zjadaczu popcornu ta pozycja nie wzbudzi większych emocji i szybko wypadnie mu z głowy. Tak też się stało i w moim przypadku.


Opowieść o Major, która jest niezwykłym połączeniem ludzkiego mózgu i ciała cyborga, rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Obserwujemy walkę dziewczyny o własną tożsamość i poszukiwanie prawdy o sobie. Niestety wieje przy tym nudą i do połowy seansu tak naprawdę mało ciekawego się dzieje. W produkcji przeważają drętwe dialogi, w które nijak da się uwierzyć. Historia przedstawiona w amerykańskiej wersji czerpie garściami z poprzedników (mangi i anime), jednak opowiada ją w sposób typowo hollywoodzki. Roi się tu od schematów, bohaterowie są ledwo naszkicowani, a sama fabuła jest dość przewidywalna.  



Oczywiście nie można stuningowanemu "Ghost in the Shell" odmówić jakichkolwiek plusów. Wielu zwraca uwagę na dobre efekty specjalne, sprawne ukazanie świata przedstawionego (zwłaszcza miasta przyszłości ze wszechobecnymi hologramami) i oczywiście fizyczne walory głównej bohaterki, która często śmiga po ekranie bez odzienia wierzchniego. Jednak żaden z tych atutów nie był dla mnie na tyle angażujący bym mogła czerpać wystarczającą radość z seansu. Trochę większą frajdą było oglądanie na ekranie świetnego Michaela Pitta i słuchanie niepokojących dźwięków soundtracka (chociaż do oryginału się nie umywa - w anime muzyka jest powalająca!). Przyjemność zawsze sprawia mi patrzenie na Juliette Binoche, chociaż tym razem przykro się oglądało jakie kwestie ma do zagrania ta wybitna aktorka. 


Nowy "Ghost in the Shell" w założeniu miał zadowolić wszystkich, a koniec końców zadowoli mało kogo. Miał być gratką dla fanów serii, powrotem do kina cyberpunkowego i jednocześnie spełnić oczekiwania przeciętnego widza, który ma ochotę na dobrego akcyjniaka ze światową gwiazdą. Przez to film jest nijaki i traci gdzieś swojego ducha. Nie ma co ukrywać zadanie było karkołomne, bo jak wiemy klimat anime jest niepowtarzalny i nie da się go podrobić. Przypomnijmy sobie chociażby wszystkie nieudane próby ekranizacji „Dragon Balla” (serce krwawiło). Szkoda, że i tym razem się nie udało i jak na razie film poniósł finansową klapę, a forma znów przerosła treść.

ocena 5/10

5 komentarzy:

  1. Nie da się ukryć, że faktycznie forma zdominowała nad treścią. Zgadzam się w pełni z recenzją, ale ponieważ anime jeszcze nie widziałem, sam wersje aktorska oceniłem ciut przychylniej.

    Bardzo przyjemnie czyta się Twoje recenzje. Masz lekkie pióro. Z chęcią będę zaglądał cześciej! :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję! Takie słowa dodają motywacji do dalszego działania :)

      Usuń
  2. to ja troszke, pozwole sobie nie zgodzic z Toba   jestem fanem wersji anime, dlugie lata czekalem na filmowa realizacje, ktora z oczywistych wzgledow nie mogla zostac zekranizowana. zatem obiektywnie bardzo sie ciesze, ze w koncu powstal ten tytul. cala historia przedstawiano w formie "Ghost-in-the-shell for stupid" i tutaj troszke traci, wszystko wylozone jak kawa na lawe, niewiele pozostalo z mistycyzmu. muzyka super, niestety tej tajemniczosci za wiele nie zostalo, personifikacja Kuze to juz taki ostateczny lisc na twarz, o watku z matka nie wspomne...
    Niemniej jednak, o ile obsada Scarlet w tej roli budzi kontrowersje wsrod fanow (nie japonka i za wysoka) o tyle ja jestem zachwycony, nie tyle co zrozumiale w warstwie estetycznej, o ile w minimalistycznej grze aktorskiej (na tyle na ile w hollywood jest to mozliwe) pieknie odgrywana relacje batou-major, uwazam za jeden z najmocniejszych atutow tego filmu i jedynie tutaj wyczuwam prawdziwe napiecie i niedopowiedzeni obecne w wersji anime, niestety bol istnienia i szukanie wlasnej drogi Majora troche do mnie nie dociera (a tak naprawde to mial byc glowny nurt wokol ktorego toczy sie film).
    Po Toshiro Mifune moj kolejny idol japonskiego kina MR. Kitano wpasowal sie i zagral jak dla mnie doskonale przez "D", uwielbiam tego kolesia. tak wiec uwazam ze film mogl odniesc znacznie wiekszy sukces gdyby go wbrew pozorom jeszcze bardziej uproscic, dodac wiecej przemocy (krew, flaki + wiecej nagosci) i naszpikowac do granic mozliwosci super SFX, natomiast realizacja okazala sie proba zbilansowania checi osiagniecia sukcesu kasowego i zadowolenia rzeszy fanow tutaj pelna zgoda z szanowna autorka. nie skreslalbym tej pozycji kwestia gustow ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak obszerną wypowiedź!:D Oczywiście szanowna autorka się zgadza, aby tej pozycji nie skreślać. Mnie po prostu ta opowieść nie zaangażowała wystarczająco. Ale nie jestem również fanką pierwowzoru, więc mamy na pewno zupełnie inne podejście emocjonalne do tematu. I nadal jestem zdania, że klimat anime ciężko podrobić i oddać w wersji aktorskiej. Co do Scarlett tragedii nie było, ale mogło być też lepiej :)

      Usuń
  3. Ja jestem fanką pierwowzoru i cały czas mam obawy przed obejrzeniem tego filmu ;-)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Filmowe migawki , Blogger