Zanim się pojawiłeś - Po co się pojawiałeś?



Przeniesienie bestsellera „Me before You” na ekrany kin było tylko kwestią czasu. Nic w tym dziwnego, książka osiągnęła duży sukces, a historia była na tyle wdzięczna do zekranizowania, że na efekty nie trzeba było długo czekać. Producenci dobrze znali receptę na box officowe’y sukces. Tabuny zakochanych par i grupy dziewczyn chcących zobaczyć wzruszającą historię o miłości nadciągnęły do kinowych przybytków. W multipleksach przy sprzedaży biletów rozdawali nawet darmowe chusteczki, bo każdy przewidywał jak ta wizyta może się zakończyć. Jednak w moim przypadku chusteczki się nie przydały. Pewnie wielu miłośnikom tej historii narażę się poniższą opinią, ale mnie ten film bardzo rozczarował i rozzłościł. Nie wyniosłam z niego niczego wartościowego.  
               
Na reżyserkę obrazu wybrana została niejaka Thea Sharrock. Jest to jej filmowy debiut, gdyż jak dotąd znana była z przedsięwzięć teatralnych i telewizyjnych. Być może dlatego znalazło się w tym filmie tyle teatralności i przerysowania? A może to wina scenariusza? Napisała go sama autorka pierwowzoru - Jojo Moyens. Niestety i tym razem potwierdza się reguła, że autorzy książek nie powinni brać się za samodzielne pisanie scenariusza do ich ekranizacji, gdyż ta forma rządzi się innymi prawami. Niektóre dialogi i rozpisanie scen wołało o pomstę do nieba.


Fabułę obrazu można streścić jednym zdaniem, tak jak zrobił to dystrybutor: „Dziewczynę z małego miasteczka zaczyna łączyć więź ze sparaliżowanym mężczyzną, którym się opiekuje.” Na początku seansu od razu nasunął mi się na myśl film „Za wcześnie umierać” Joela Schumachera. Chory na raka, młody, zamożny chłopak zatrudnia do opieki prostą, acz bardzo szczerą dziewczynę graną przez Julię Roberts. Brzmi podobnie? Trochę tak. Jednak zasadnicza różnica jest taka, że obraz z 1991 roku wzbudzał we mnie ogromne emocje i sprawiał, że płakałam jak bóbr, a po obejrzeniu „Zanim się pojawiłeś” wyszłam z kina z kamienną twarzą.

W główne role w najnowszej adaptacji wcielili się gwiazda „Gry o Tron” Emilia Clarke i znany chociażby z „Igrzysk Śmierci” czy uroczego „Love, Rosie” Sam Claflin. Aktorka, która w serialu kipi seksapilem, tutaj przeobraziła się w mało atrakcyjną Pannę Migotkę o ekstrawaganckim podejściu do mody i stylu. Jej bohaterka nosi kolorowe rajstopy, a puchate swetry wciska w krótkie spódniczki. Miało wyjść zabawnie i oryginalnie, ale dla mnie było to ciut za dużo i granica żenady została przekroczona. Co do samej gry panny Clarke to można stwierdzić, że ograniczała się ona do dwóch rzeczy: uśmiechu i brwi. Jej filmowa Lou bez przerwy szczerzyła zęby (swoją drogą bardzo piękne), a jej brwi żyły sobie własnym życiem i czasem wydawało się jakby chciały odfrunąć (musicie to zobaczyć sami!). Doceniam zalążki komediowego zacięcia i dystansu do siebie, ale ta postać naprawdę została mocno przerysowana. Jeżeli chodzi o grę Claflina to była ona bardziej stonowana, bo też tego wymagała od niego postać Willa Traynora. Chłopak z zamożnego domu, który miał wszystko, ale nagle w wyniku wypadku zostaje prawie całkowicie sparaliżowany i traci swoje dotychczasowe idealne życie. Niestety moim zdaniem aktor nie sprostał zadaniu, abym uwierzyła w przeżywaną przez niego tragedię. Potrzeba dużych umiejętności, żeby takiej kreacji nadać charakteru. Tutaj niestety ich zabrakło.


Jednym z niewielu plusów produkcji była muzyka. Naprawdę przyzwoita ścieżka dźwiękowa, do której można powrócić w momentach melancholii. Jeszcze jednym atutem było zaprezentowane aktorstwo starszej części obsady. Ukłony w stronę dwóch Panów, którzy znani są nam z serialowych hitów: Charlesa Dance’a („Gra o Tron”) i Brendana Coyle’a („Downton Abbey”). Klasa sama w sobie. Mimo, że nie otrzymali wiele czasu ekranowego, to kradną każdą scenę ze swoim udziałem. Na uwagę zasługuje też laureatka Złotego Globa - Janet McTeer, która przejmująco gra rolę matki Willa. Jednakże na tym plusy się kończą.

Szczerze mówiąc mam alergię na tego typu wytwory, tak bardzo pretensjonalne, sztuczne i do bólu przewidywalne. Chcące na siłę nas rozśmieszyć i na siłę też wycisnąć z nas morze łez. Niektóre sceny były po prostu przesadzone i wręcz żenujące (radość bohaterki z pasiastych rajstop, czy śmiganie na wózku inwalidzkim z prędkością światła). Poza tym, jak można tak powierzchownie potraktować tak poważny problem jakim jest eutanazja, czy też sama tragedia przerwania rdzenia kręgowego? Nie godzi się. Spłycono te jakże głębokie w rzeczywistości emocje, na rzecz ckliwej historyjki miłosnej. Nie „czułam” bólu głównego bohatera, nie przeżywałam jego stanu. Cierpienie ograniczało się do opisywania go słowami przez inne postaci lub przez niego samego, bo nie umiano bądź nie chciano za dużo tej niedoli pokazać. Koniec końców miało być to przecież love story, a nie dramat obyczajowy.

ocena 3+/10

5 komentarzy:

  1. Ja osobiście nie płakałam,ale obok w kinie siedziały mnie dziewczyny, przede mną ze dwie kobiety,które zalały się łzami. Na kogoś jednak to podziałało. Byłam z koleżanką,która nigdy nie płacze w kinie. Jak to możliwe że teraz zalała się łzami? Jestem w szoku �� Ja poruszona nie byłam, ale polubiłam Pannę Migotkę. Najśmiejszniejsza akcja w kinie jak kilka osób w kinie zaczyna śpiewaĆ Eda Sheerana "Love can hurt..." Dzięki Ed za tę cudowną nutę <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja płaczę nawet na reklamach, więc tutaj coś ewidentnie nie zadziałało! :D
      Ed Sheeran - chłopak umie pisać łzawe kawałki! :)

      Usuń
  2. Za wcześnie umierać- genialny film, nie wiem czy byłam bym w stanie obejrzeć jeszcze raz, to jest dopiero wyciskacz łez.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zgadzam się z twoją recenzją :/ Film jak i książka jest z gatunku " obyczajowy, dramat" a nie "love story". Fakt w filmie brakuje kilku wątków z książki czy zmienione jest kilka rzeczy. Film jak i książka ma nam pokazać/zwrócić uwagę na problem głównego bohatera Willa, czyli czy żyć dalej czy skończyć z swoim życiem. Co do Lou (bohaterki która nosi kolorowe rajstopy)miała być pozytywną, energiczną, uśmiechniętą osobą która ubiera się oryginalnie/nietuzinkowo. Co do filmu to daje 7/10 "moim zdaniem" naprawdę starali się zrobić film na postawie książki a nie jak zawsze bywa reżyser swoją wizje przestawia. PS. Myślałem że jednak inaczej się skończy ten film/książka :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz prawo się nie zgadzać;) Nie jesteś jedyny. Na filmwebie ten obraz ma w tej chwili ocenę 8/10. Ale miło, że dzielisz się swoją opinią! Książki nie czytałam i ta ekranizacja mnie do tego nie zachęciła. Może rzeczywiście w książce historia była przedstawiona bardziej jako dramat. Tego nie wiem. Ale na ekranie dramatu nie widziałam. Chłopak trochę się popocił, pospał, popatrzył przed siebie, inni bohaterowie mówili, że krzyczał w nocy.. Nie widziałam jednak jego bólu w oczach, jego rozdzierającego cierpienia, przez które rozważa podjęcie tak radykalnych kroków. Wszystko zostało potraktowane bardzo powierzchownie i tylko dla wzbudzenia taniej sensacji. A nie dla zagłębienia się w sytuację ciężko chorego człowieka, w zagłębienie się w jego ciemną duszę.. Co do Lou oczywiście wiadomo, że musiała być przeciwstawną bohaterką, pełną optymizmu, radości - ale na Boga, dlaczego musiała być tak karykaturalna i przerysowana. Całkowicie czarno-białe postaci, bez cienia szarości. Czy tacy ludzie istnieją w rzeczywistości?

      Usuń

Copyright © 2014 Filmowe migawki , Blogger