Cloverfield Lane 10 - Gra pozorów
O "Cloverfield Lane 10" nie było
za głośno w polskich kinach. Podczas gdy czekałam na zakup biletu, większość z
moich współtowarzyszy w kolejce było zainteresowanych zobaczeniem nowego
widowiska z Kapitanem Ameryką w roli głównej. W kameralnym gronie, w małej salce
w piątkowy wieczór zasiadłam przed ekranem, czekając na seans. Nie wiedziałam
czego się spodziewać. Opinie pojawiały się różne, a poprzednia część „Cloverfield”
(jeśli można tak ją sklasyfikować) – u nas znana pod tytułem „Project:
Monster”, nie należała do moich ulubionych. Jednak już od pierwszych kilku ujęć
wiedziałam, że to będą dobrze spędzone dwie godziny.
Lwia część fabuły rozgrywa się w jednym miejscu. Przenosimy się do niego już na samym początku filmu. Również liczba aktorów jest bardzo okrojona i akcja skupia się na trzech postaciach. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna - Michelle, która po wypadku samochodowym budzi się w pomieszczeniu przypominającym bunkier. Poznaje swojego „wybawiciela”, który oznajmia jej, że na zewnątrz nikt jej nie szuka i nikt na nią nie czeka. Jeśli wierzyć jego wersji, doszło bowiem do ataku chemicznego, a on w przypływie dobroci postanowił przygarnąć dziewczynę do swojej fortecy. Początkowo Michelle, uważa go za szaleńca, ale późniejsze zdarzenia niejednokrotnie będą weryfikowały jej opinię.
Aktorsko film stoi na naprawdę dobrym poziomie. Obsadzenie Johna Goodmana w roli Howarda – postawnego wojskowego, mającego fobię na punkcie teorii spiskowych, był doskonałym wyborem. Jego wyważona gra, długo nie zdradza nam prawdziwych intencji postaci. Nie wiemy czy mamy go polubić, czy też może jednak się go bać? Utożsamiamy się z Michelle, która miota się i walczy z całych sił by ułożyć wszystkie fragmenty układanki. Udaje się to, dzięki bardzo naturalnej i świeżej grze Mary Elizabeth Winstead, wcielającej się w tę postać, której kibicujemy na każdym kroku jej zmagań. Po raz kolejny młodziutka aktorka bardzo miło mnie zaskoczyła swoim aktorskim warsztatem.
Zdjęcia i muzyka może nie są wybitne, ale reżyserowi udaje się dzięki nim stworzyć klimat grozy i podtrzymywać ciągłe napięcie, a to priorytet przy takim gatunku. W pełnometrażowym debiucie Dana Trachtenberg'a czuć jego świeżą krew i szósty zmysł do prowadzenia widza przez historię. Bez wątpienia największym atutem filmu jest scenariusz, który został tak sprawnie napisany, że nie raz wyprowadza nas w pole. Chłoniemy każde słowo wypowiadane przez bohaterów, aby zdołać dojść prawdy jeszcze zanim ukaże nam się na ekranie.
„Cloverfield Lane 10” jest pozycją obowiązkową dla miłośników thrillerów, którzy nie potrzebują spektakularnych efektów specjalnych czy hektolitrów krwi, by poczuć dreszcz emocji - wystarczą im gra spojrzeń, gestów i wymiana zdań między bohaterami. O zakończeniu nie chciałabym za dużo mówić, żeby nie popsuć przyjemności jego własnego odkrycia. Niewątpliwe może ono podzielić widzów na tych, którzy je pokochają i którzy uznają je za wielkie nieporozumienie. Dla kinomanów mniej konserwatywnych, z otwartością na niebanalne rozwiązania może być to nie lada gratka. Ja również w pełni je akceptuję, a obraz odnotowuję jako jedno z najmilszych zaskoczeń od dłuższego czasu.
OCENA: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz