Manchester by the Sea - Czarny humor i wzburzone morze
Kiedy przydarza nam się coś złego to czy życie zwraca na to
uwagę? W sensie - czy sprawi, że świat się zatrzyma albo przynajmniej trochę dla nas
zwolni, bo przecież przechodzimy tragedię? Nic podobnego. Ludzie dookoła nas nadal
będą gadać o głupotach, a złośliwość rzeczy martwych będzie niezmiennie dawać
się we znaki. Nasz koniec świata przeżyjemy tylko w swoim wnętrzu, bo na
zewnątrz wciąż niestrudzenie wzejdzie słońce.
Lee (Casey Affleck) jest zmuszony wrócić do rodzinnego
miasta po śmierci swojego brata. Czekają tam na niego i stare i nowe problemy,
z którymi przyjdzie mu się zmierzyć po raz kolejny lub po raz pierwszy. W tej walce
towarzyszyć mu będzie bratanek - Patrick (Lucas Hedges), który sam też musi
stawić czoła straszliwej rzeczywistości. Ich relacja może okazać się dla obydwu lekarstwem na pokaleczone dusze. Tylko czy wystarczającym, by całkowicie
zabliźnić rany?
„Manchester by the Sea” to obraz niezwykle prawdziwy.
Intensywny, kameralny i bardzo gorzki. Niewyobrażalny smutek przełamywany jest jednak wszechobecnym
czarnym humorem. Znajdziemy go tu na każdym kroku. Zwłoki w lodówce; utarczki
słowne między wujem, a bratankiem; siłowanie się z noszami – to tylko przykłady
jak wiele absurdów towarzyszy nam nawet w tych najbardziej dramatycznych
chwilach. Bo życie płynie dalej i nie baczy na to, że akurat w tym momencie
może wypadałoby nie dopuszczać do nieporozumień lub kolejnych utrudnień.
Aktorsko wszyscy spisali się wybornie i oscarowe nominacje
były jak najbardziej zasłużone. Casey Affleck miał trudne zadanie udźwignięcia ciężaru tego filmu. Od
niego zależało czy widzowie uwierzą i wczują się w przedstawioną historię. Na
szczęście młodszy brat Batmana idealnie nadaje się do ról poturbowanych przez
los facetów. Stworzył kreację wyważoną i bardzo wiarygodną. Kiedy w jednej ze
scen jąkając się próbuje powiedzieć, że w jego środku już niczego nie ma – łatwo mi w to uwierzyć i wyobrazić sobie tę pustkę. Czułam ten ból tak
mocno, że aż przeszywał mnie dreszcz.
Młodziutki Hedges przepięknie wtórował Affleckowi. W każdej
ich wspólnej sekwencji aż iskrzyło. Mimo ciągłych przekomarzań i odzywek typu: „spadaj!”,
„wal się!” – widać było jak silna i ważna łączy ich więź. Rola zbuntowanego
nastolatka nie irytowała, a wręcz przeciwnie - fascynowała. A scena Patricka z „atakującymi”
kurczakami z zamrażalnika doprowadziła mnie do intensywnego szlochu.
„Manchester by the Sea” to melodramat opowiadający o
ludziach doświadczonych przez los. Jednak seans nie przytłacza dotkliwie swym
ciężarem, dzięki sprawnemu wpleceniu przez reżysera humorystycznych elementów.
Niektórym może to przeszkadzać w odbiorze filmu, innych takie połączenie zachwyci. Ja
tylko w jednym momencie poczułam, że nie powinnam była się zaśmiać, a zostałam
do tego sprowokowana. Ale myślę sobie, że może właśnie taka proza dnia
codziennego wbrew pozorom jest potrzebna by wybudzić nas z letargu. Że takie
upierdliwe drobiazgi mają pomóc nam powoli otrząsnąć się z traumy i nie pozwolić
zapomnieć, że końca świata tak naprawdę jeszcze nie było.
ocena 8/10
Świetna recenzja! "Manchaster by the Sea" to póki co zdecydowanie jeden z lepszych filmów (o ile nie najlepszy) jakie w tym roku miały premierę w Polsce. Nie przypominam sobie innego dramatu, który tak sprawnie zagrałby na moich emocjach jak właśnie film Lonergan'a...
OdpowiedzUsuńTak! Recenzjach super...
OdpowiedzUsuńTo jeden z najlepszych filmów, które widziałam w tym roku i na pewno jeden z najsmutniejszych jakie widziałam w ogóle.
OdpowiedzUsuńJeszcze nie oglądałam filmu, ale jest na mojej liście:)))
OdpowiedzUsuńNie widziałam, ale po przeczytaniu recenzji mam już kolejną pozycję do odhaczenia ;-)
OdpowiedzUsuńZbieram się do obejrzenia tego filmu z dziewczyną, cieszy mnie kolejna pozytywna recenzja. Tym bardziej, że daje nadzieję na ciężki film, ale z momentami dobrego humoru, czyli zachowany balans.
OdpowiedzUsuń