The Nice Guys. Równi goście. - Dwóch równiachów i pół
Komedia
jest wbrew pozorom bardzo niewdzięcznym gatunkiem. Ciężko jest nakręcić film,
który wywołuje salwy śmiechu, ale nie jest przy tym żenujący. Nie oszukujmy
się, większość z nich to komedie romantyczne lub te dedykowane nastolatkom z
dużą dawką żartów o genitaliach i różnorakich potrzebach fizjologicznych.
Komedia, na zdobycie Oscara w kategorii najlepszego filmu, ma szanse bliskie zeru
i rzadko doceniana jest na międzynarodowych festiwalach. W moim mniemaniu jest
to gatunek traktowany często bardzo powierzchownie, zarówno przez twórców jak
i widzów. Dlatego też, zawsze podchodzę z rezerwą do oglądania komedii w
kinie.
Tym większe było moje zaskoczenie na seansie „The Nice Guys. Równi goście”. Miłe zaskoczenie. Reżyserem i współscenarzystą jest Shane Black. W filmie czuć inspirację i klimat jego poprzedniego obrazu „Kiss Kiss Bang Bang” z Robertem Downey Jr. i Valem Kilmerem w rolach głównych. Akcja dzieje się pod koniec lat 70-tych w Los Angeles. Dopieszczona scenografia i zdjęcia sprawiły, że z łatwością przenosimy się w tamte czasy. To również zasługa muzyki z takimi szlagierami jak „The Pina Colada Song” czy „Boogie Wonderland”. Nogi same rwą się do tańca, a uśmiech szybko gości na twarzy.