Tarzan. Legenda - Bez dzikości w sercu
Z pewnością każdy z Was zna
historię osieroconego brzdąca, który pozostawiony w dżungli został wychowany
przez małpy. Opowieść ta przenoszona była wielokrotnie zarówno na mały, jak i na
duży ekran. Moją ulubioną odsłoną jest animacja Disneya z 1999 roku, która
skradła moje serce jeszcze gdy byłam dzieckiem. Swoją wersję postanowił teraz przedstawić
człowiek odpowiedzialny za nakręcenie czterech ostatnich części „Harrego
Pottera”. Niech Was jednak nie zmyli zwiastun, ponieważ tym razem fabuła filmu rozpoczyna
się nie w kongijskiej dziczy, a w wiktoriańskiej Anglii. Tarzan (Alexander
Skarsgård) nie chce być już Tarzanem tylko lordem Claytonem, a jego żona Jane
(Margot Robbie) wręcz przeciwnie, tęskni za dawnym życiem w Afryce. Los sprawi,
że oboje będą musieli powrócić na Czarny Ląd i pozamykać wszystkie
niedokończone sprawy.. Czy ta mała modyfikacja nadała starej historii nowego,
lepszego znaczenia?
David Yates w swojej ekranizacji postawił
przede wszystkim na efekty specjalne. Starał się aby zarówno roślinność,
zwierzęta jak i sceny walk wypadały imponująco. Udało mu się to połowicznie.
Niektóre animacje rzeczywiście wyglądały majestatycznie i bardzo wiarygodnie.
W sekwencjach, gdy na ekranie pojawiał się jakiś goryl, np. przyszywany brat Tarzana – czuliśmy jego wielkość i siłę. Tak samo kiedy patrzyliśmy w oczy słoniom, mogliśmy bez problemu zatracić się w ich kojącym spojrzeniu. Niestety wiele efektów było przesadzonych, z nadmiernym wykorzystaniem technologii CGI. Ta rażąca sztuczność często przeszkadzała w odbiorze obrazu i nie pozwalała zapomnieć ani na chwilę, że to tylko wygenerowana przez sztab specjalistów rzeczywistość, a nie prawdziwy raj. Sceny walki były przyzwoite, chociaż w moim odczuciu za często królowało slow motion. To co doskonale sprawdzało się w „Matrixie”, tutaj nie do końca ze sobą współgrało.
W sekwencjach, gdy na ekranie pojawiał się jakiś goryl, np. przyszywany brat Tarzana – czuliśmy jego wielkość i siłę. Tak samo kiedy patrzyliśmy w oczy słoniom, mogliśmy bez problemu zatracić się w ich kojącym spojrzeniu. Niestety wiele efektów było przesadzonych, z nadmiernym wykorzystaniem technologii CGI. Ta rażąca sztuczność często przeszkadzała w odbiorze obrazu i nie pozwalała zapomnieć ani na chwilę, że to tylko wygenerowana przez sztab specjalistów rzeczywistość, a nie prawdziwy raj. Sceny walki były przyzwoite, chociaż w moim odczuciu za często królowało slow motion. To co doskonale sprawdzało się w „Matrixie”, tutaj nie do końca ze sobą współgrało.
Podczas seansu, zdecydowanie
lepiej oglądało mi się sceny retrospekcji, które wplatano co jakiś czas, niż
bieżące wydarzenia. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wykreowane nowe
losy Tarzana, nie były tak ciekawe i wciągające jak pierwotna legenda. Ponadto,
przez ciągłe urywanie biegu wydarzeń i przeskakiwanie do migawek z przeszłości,
nie mogłam do końca zanurzyć się w opowiadanej historii. To po części również
wina montażu, który był chaotyczny i nieprzemyślany. Z pewnością nowy „Tarzan” cierpi na
bezpłciowość i brak „tego czegoś” co sprawiłoby, że zostanie zapamiętany na dłużej.
Oglądając przygody bohaterów nie odczuwałam podekscytowania i nie miałam
wypieków na twarzy. A szkoda, bo było kilka wzruszających scen, które naprawdę
miały potencjał. Za przykład niech posłuży postać wodza Mbonga (Djimon Hounsou)
i jego finałowa przemowa. Niestety reżyser nie potrafił stopniować napięcia, aby
takie sekwencje w pełni wybrzmiały i nie dał szansy wywołania w widzach
większych emocji. Yates miał też problem z zarysowaniem tytułowej postaci. John
Clayton przez większość czasu chodzi smutny, ale w sumie to nie wiemy dlaczego.
Niby nadal skacze po drzewach, pręży muskuły i dogaduje się ze zwierzętami, ale
brakuje mu tej zwierzęcej dzikości i w oczach i w sercu.
Aktorsko, oprócz wspomnianego
Hounsou, bardzo dobrze spisał się Samuel L. Jackson, którego postać pełniła
funkcję swoistego comic relief’a. Gdyby nie on, już totalnie wiało by nudą. Aktora
ceniłam w głównej mierze za role u Tarantino, ale tutaj również miło mnie
zaskoczył. Skarsgård i Robbie zagrali przyzwoicie, a Christoph Waltz dokładnie
tak jak się tego po nim spodziewałam.
Summa summarum, jeśli macie
ochotę na film przygodowy, gdzie można nacieszyć oko wykreowanym przez cuda
techniki światem, to „Tarzan: Legenda” powinien się w takim przypadku
sprawdzić. Jeśli jednak szukacie większych emocji i przeżyć, to możecie być
rozczarowani. To bowiem jedna z takich produkcji, która nie zapisze się na dłużej w
naszych sercach czy umysłach, a gdyby ktoś zapytał nas jak nam się podobała, odpowiemy
pewnie: „może być”.
OCENA 5/10
Obawiam się, że w moim sercu ciągle jest wersja Disneyowska i nic jej nie zastąpi. Ale zobaczymy.
OdpowiedzUsuń