Rekiny wojny - zabawa w wojnę
Ekranowe historie inspirowane lub
oparte na faktach zawsze ogląda się trochę inaczej, niż całkowicie wymyśloną
rzeczywistość. Widz ma świadomość, że mimo dramatyzmu lub absurdu danej sytuacji,
wydarzyła się ona naprawdę i przez to może jeszcze pełniej odebrać przekaz od
twórców. Na pewno jednym z plusów „War dogs” (w bardzo wolnym tłumaczeniu psy
stały się tu rekinami) jest właśnie autentyczność opowieści, w której główni
bohaterowi istnieją naprawdę i zrobili to co zrobili także w „realu”.
Historia jest bowiem sama w sobie intrygująca
i może zaciekawić. Mamy tu do czynienia z dwoma młodzieniaszkami, którzy jako
kompletni amatorzy wzięli się za zbrojenie amerykańskiej armii i zaczęli zbijać
na tym niewyobrażalne pieniądze. I to wszystko bez wychodzenia z domu.
Potrzebne było tylko połączenie z Internetem i już mogli swobodnie przebierać w
ofertach Pentagonu. To z jednej strony niedorzeczne i śmieszne, a z drugiej zatrważające
- jak łatwo takie rzezimieszki mogły mieć realny wpływ na uzbrojenie żołnierzy
w Iraku czy Afganistanie. Wojna to bowiem biznes jak każdy inny. I mimo, że
nasi bohaterowie są pacyfistami, nie przeszkadza im to w dorobieniu się na
niej. Gdzieś po jednej stronie globu giną ludzie i gęsto przelewa się krew, ale
w Miami dzięki temu kupuje się porszaki i chaty z ogromniastymi basenami.
Twórcy jednak nie chcą umoralniać nas na siłę. Raczej w lekki sposób
sygnalizują istnienie problemu.
Ale nie tylko o wojnie traktuje
ten film. Jest to też opowieść o męskiej przyjaźni. Narratorem jest David, 22-letni
nieudacznik, który w końcu chce poczuć się jak Pan tego świata i przestać być
ofiarą losu. Dotychczas bowiem trudnił się masowaniem podstarzałych bogaczy lub
sprzedawaniem pościeli, na którą nie było popytu. Zagubiony, rozżalony i w
końcu też zmuszony przez okoliczności, łatwo daje się wmanewrować we wspólne
interesy z dawnym kolegą ze szkolnej ławki
- Efraimem. Zarobek, który proponuje mu kumpel wydaje się łatwy, szybki
i przyjemny. Ale jak to w życiu często bywa – sprawy lubią się komplikować. Na
próbę zostanie wystawiona zarówno moralność Davida, jego związek z dziewczyną jak
i jego przyjaźń z Efraimem.
Głównym atutem filmu jest świetny
duet grający pierwsze skrzypce. Jonah Hill (Efraim) posiada duży komediowy
talent, co wiemy nie od dziś. W tej produkcji tylko to potwierdza. Jego postać
to obwieszony złotem, przypalony w solarium cwaniaczek o gabarytach XXL. Jego
śmiech jest tak irytujący, że aż przezabawny. Ja za każdym razem parskałam chichotem
wtórując mu, bo inaczej się nie dało. Partnerem w brudnych interesach jest
David - grany przez zdolnego Miles’a Tellera, znanego przede wszystkim ze
swojej popisowej roli w „Whiplash”. W tym filmie nie ma takiego dużego pola do
popisu, ale kibicujemy jego postaci na każdym kroku, wzbudza on naszą sympatię
i zaufanie. Najgorszym mankamentem była postać dziewczyny Davida. Aktorka z
Kuby – Ana de Armas, jest bez wątpienia piękną istotą (na sali dało się
usłyszeć mało elokwentne okrzyki męskiej części widowni), ale przydałoby się
też trochę talentu. Za to pozytywnie zaskoczył Bradley Cooper, który otrzymał
niewielki epizod pokazujący gwiazdora z nieco innej strony niż dotychczas. Rola
typka spod ciemnej gwiazdy wypadła tu całkiem przyzwoicie. Cooper współpracował
wcześniej z reżyserem na planie trzech części „Kac Vegas”.
W „Rekinach wojny” możemy też znaleźć
nawiązania do innych dokonań kinematografii: nieustannie przewija się
inspiracja „Człowiekiem z blizną”; Hill w jednej scenie wypowiada się niczym
Leo w „Wilku z Wall Street”, a gdy obaj wspólnicy trafiają do Las Vegas i jadą
ruchomymi schodami od razu na myśl przychodzi „Rain Main”. Twórcy bardzo trafnie
dobrali ścieżkę dźwiękową. Większość utworów to hity, niektóre lekko zapomniane
lub zakurzone. Miło było usłyszeć je ponownie na srebrnym ekranie.
Denerwowały mnie niektóre
rozwiązania techniczne – zwłaszcza ciągłe zbliżenia na twarze bohaterów, kiedy
nie było to wcale potrzebne. Jednak w tego typu produkcjach mogę przymknąć oko
na takie detale. Reżyser Todd Philips ma już na swoim koncie sukces kasowy
trylogii „Kac Vegas”, którego „Rekiny..” pewnie nie przebiją. Konkluzja: na
pewno nie jest to złe kino. Jest to rozrywka na dobrym poziomie. Co prawda nie
chwyta za gardło, nie rozdziera serca, ale można się szczerze pośmiać i odprężyć.
OCENA 6/10
Największy plus za znalezienie tak ciekawej historii i przeniesienie jej na ekran. Mnie najbardziej uderzyło pokazanie zależności pomiędzy uderzającym luksusem na Zachodzie oraz wojną na Bliskim Wschodzie (i przestępstwami popełnianymi na terenach byłej Jugosławii). Na pewno pod tym względem film skłania do refleksji. Twórcom udało się wybrać świetną ścieżkę dźwiękową – tutaj też nie zabrakło nawiązań – „Fortunate son” i lot Huey’ów w Forrest Gump.
OdpowiedzUsuńNa minus podałbym wątki poboczne, które są zbyt banalne: przyjaźń i jej koniec, kłótnie małżeńskie etc. i momentami przydługie. Zamiast tego lepiej byłoby pokazać trochę więcej ciekawostek dotyczących handlu bronią :)
Tak zgadzam się - te wątki poboczne były nieudolne. Jednak jakaś oś fabularna musiała być, żebyśmy zrozumieli motywy głównego bohatera. Mogli to dopracować. Twórcy zdecydowanie podali nam tę historię w zabawnej i lekkiej formie. Tylko nakreślili problem, o którym pewnie można by nakręcić jeszcze niejeden film:)
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń